Kraj
Witam wszystkich serdecznie w NASZEJ pożarniczej serii. Zmagania sprawnościowe, egzaminacyjne oraz surwiwal lekarski w szpitalach MSWiA już z nami. Wszystkie możliwe sprawy związane z papierologią zostały ogarnięte, więc przechodzimy płynnie do dnia poprzedzającego wyjazd w nieznane mi dotąd pożarnicze klimaty. Plan podróży był prosty: Kalisz Dworzec PKP, „pośpiech” do Warszawy na Dworzec Centralny (od tego roku im. Stanisława Moniuszki), dalej tramwaj linii 17 do SGSP i wyjazd na tzw. „Zamczysko”…
Tylko co to jest, to całe zamczysko? Nie miałem zielonego pojęcia. Z rodziny strażackiej o bogatej tradycji nie pochodzę, kolegów miałem jedynie na boisku szkolnym, a nie w PSP, OSP czy MDP. Internet w 2005 roku był w powijakach.. Została jedynie moja „mała zielona książeczka”, czyli skrypt Szkoły Głównej Służby Pożarniczej. Dowiedziałem się z niej, iż frapujące mnie miejsce, będące kolejnym celem mojego pożarniczego przeznaczenia, to nie żaden zamek, czy inna opuszczona fortyfikacja, lecz Przeciwpożarowa Baza Leśna mieszcząca się Zamczysku Nowym. Jest to jedna z jednostek organizacyjnych SGSP, zlokalizowana w odległości około 50 km od Warszawy, w której odbywa się dwumiesięczne Zgrupowanie Kandydackie. Jego celem jest przygotowanie uczestników do udziału w akcjach ratowniczo-gaśniczych, do pełnienia służby w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej SGSP oraz w warunkach skoszarowania. Warunkiem przystąpienia do uroczystego Ślubowania i podjęcia dalszej edukacji w SGSP jest pozytywne ukończenie szkolenia z zakresu ochrony przeciwpożarowej, które trwa zazwyczaj od początku sierpnia, do końca września. Ostatni tydzień zgrupowania odbywa się już na terenie szkoły i kończy uroczystą ceremonią w Bazylice katedralnej pod wezwaniem św. Michała Archanioła i św. Floriana Męczennika na warszawskiej Pradze. Następnie ślubowanie, immatrykulacja, 3 dni wolnego i zaczynamy „zabawę” w podchorążego – zwyczajowa nazwa studenta studiów oficerskich. W „małej zielonej książeczce” doczytałem jeszcze , iż na terenie bazy znajduje się boisko piłkarskiej wraz z bieżnią oraz basenem otwartym pełniącym rolę zbiornika pożarowego. Mój młody nierozgarnięty mózg przeanalizował te informację w następujący sposób: jest basen, jest boisko, czyli jadę na wydłużone kolonie letnie o profilu pożarniczym, trzeba się tylko spakować.
Od czego zacząłem pakowanie? Kąpielówki, okularki pływackie, bo wiadomo, basen czeka!! Do tego balsam do opalania, okulary przeciwsłoneczne i białe koszulki. Mamy koniec lipca, więc świeci słońce i jest bardzo gorąco. Żeby za bardzo nie zanudzić się na miejscu, wziąłem ze sobą nawet książki. Moje zapobiegawcze działanie, wydawało mi się wówczas nad wyraz roztropne. Teraz pisząc to, sam śmieję się do siebie. Myślę, że osoby znające temat, również mają ze mnie nie lada beczkę!! Poza artykułami „pierwszej potrzeby”, spakowałem szczoteczkę, pastę do zębów, ręczniki, czarne koszulki, bluzki i inne rzeczy nie odbiegające od normy. Pozwoliłem sobie jeszcze na jedną ekstrawagancję. Miałem dosyć długie włosy na głowie, które na pewno by mi przeszkadzały podczas zgrupowania, więc postanowiłem się ich całkowicie pozbyć. Maszynką do włosów poleciałem całkowicie na zero, do tego dodałem golonko całej głowy przy pomocy ostrzy oraz delikatną polerkę, aby wszystko się świeciło jak wiadomo co, komu i kiedy. Tak też spakowany i wystrojony ruszyłem na dworzec i po raz kolejny w tym miesiącu obrałem azymut na stolycę. Ciuchcia ruszyła i dotarła na miejsce. Pogoda idealna; ciepło i słonecznie, w końcu początek sierpnia. Dalej tramwaj na Żoliborz i cyk, dotarłem na miejsce. Przeszedłem przez biuro przepustek i znalazłem się na placu wewnętrznym obiektu 01. Poczułem wtedy ulgę, radość oraz satysfakcję. Po tylu trudach i zawirowaniach jestem tu, w Szkole Głównej Służby Pożarniczej i zaczynam w końcu tak upragnioną pożarniczą ścieżkę.
Na pierwszy rok, w SGSP zwanym pierwszą kompanią przyjęto 90 osób; 83 mężczyzn oraz 7 kobiet. Za moich czasów egzamin sprawności fizycznej był różny dla obu płci, stąd tak znaczna liczba przedstawicielek płci pięknej na uczelni mundurowej. Ujrzałem grupę ludzi, którzy zjawili się na miejscu najprawdopodobniej w takim samym celu jak ja. Nie myliłem się, zebrana ekipa czekała na wydanie sortów mundurowych. Trochę musiałem się naczekać, gdyż stanąłem na końcu kolejki, w celach obserwacyjno rozpoznawczych. Jedna rzecz przykuła moją szczególną uwagę. Osoby, które miały za długie włosy, były kierowane do miejsca w którym zlokalizowany był drewniany taboret. Okazało się, iż był to mobilny punkt obsługi fryzjerskiej, który obsługiwała na oko w podobnym wieku do mojego, może ciut starsza dziewczyna w czarnym uniformie. Nie wiedziałem wtedy, że to jest ubranie koszarowe, a rzepa na lewej kieszeni kurtki z wyszytym wzorem, którego kształt przypominał odwrócony trójkąt oznaczał stopień starszego ogniomistrza. Zastanawiałem się kto to jest, praktykantka z jakieś zawodówki fryzjerskiej, albo po prostu zwyczajna golibroda zatrudniona na umowę zlecenie. Fryzury robione przez nią nie były skomplikowane oraz oryginalne; zunifikowane 9 mm dla każdego. Za to styl pracy naprawdę wyjątkowy jak na fryzjerkę; wyjątkowo agresywny i głośny. Opisać może to jedynie kolokwializm: permanentne darcie ryja ze szczególnym uwzględnieniem słowa „kandydat” w różnych odmianach. Kandydat to, kandydat tamto, następny kandydat, szybciej kandydat, i takie tam kandydackie klimaty o głośności ponad 100 dB. Szczególny poziom ekscytacji osiągnęła jednak, gdy z kolejki wyłoniło dwóch chłopaków z włosami długimi prawie do pasa. Zastanawiało mnie wtedy bardzo, czy moi przyszli koledzy, których później bardzo polubiłem, a z jednym z nich byłem nawet przez 4 lata w pokoju, nie zdawali sobie sprawy, że taka fryzurka może nie przejść selekcji na tego typu zgrupowaniu. Gdy jeden z długowłosych siadł na taborecie, nie wierzyłem własnym oczom. Pani z maszynką rozpłomieniała z zachwytu. Tego się nie da opisać, połączenie euforii, agresji i ogromnej satysfakcji. Agresywny wyraz twarzy jednak znikał, a ton głosu się obniżał, gdy na horyzoncie pojawiała się osoba, która miała zlokalizowane gwiazdki na pagonach. Wtedy na jej okrągłym licu pojawiał się uśmieszek lub pełna powaga. Zależne to było pewnie od rangi jegomościa oraz poziomu chęci zwrócenia na siebie uwagi. Większość ludzi tego typu zachowania opisuje słowem lizusostwo. Strzyżenie owieczek się skończyło i koniec już tego tematu.
Dostałem w końcu wymarzone sorty mundurowe takie jak: ubranie koszarowe, specjalne, obuwie koszarowe i specjalne, hełm, kominiarka (mam ją do dziś), pas, zatrzaśnik, koszulki, ubranie typu dres, manierka, menażka, wór marynarski i może coś jeszcze o czym już nie pamiętam. Pierwsze co zrobiłem gdy odebrałem moje artefakty to poszedłem do toalety poprzeglądać się z samozachwytem w lustrze. Nie była to jeszcze era rozwiniętej łączności komórkowej i świata social media. Ale gdyby się to dzisiaj to na pewno bym zrobił selfie i wrzucił jakieś InstaStory!! Przez chwilę było fajnie i miło ale się szybko skończyło. Po wydaniu wszystkiego co trzeba ogłoszono zbiórkę. Podzielono nas na trzy plutony, w każdym równo po 30 osób. Jeden z oficerów powiedział nam po krótce założenia i plan dnia, po czym przedstawił nam naszych bezpośrednich przełożonych na czas zgrupowania kandydackiego.
Myślę, iż system „unitarki” nie zmienił się za wiele od 2005 roku. W kilku zdaniach streszczę jak było za moich „zamczyskowych” czasów. Studia mundurowe na SGSP były wtedy i nadal są dwustopniowe; 4 lata inżynier, po nim 2 magister. Większość osób kończy edukację dzienną po 4 latach i podejmuję pracę w służbie stałej w danej jednostce organizacyjnej PSP, a mgr opcjonalnie robi w trybie zaocznym dla funkcjonariuszy. Na przedłużenie nauki w trybie dziennym do 6 lat decyduje się zazwyczaj nie wiele osób, zwykle ok 12 osób. Tyle też było podchorążych na 1 roku magisterki, czyli 5 roku studiów w 2005 r. Na dwa miesiące „Zamczyska” zostali podzieleni na dwie równe sześcioosobowe grupy. W sierpniu jedna ekipa, we wrześniu druga była naszą kadrą bezpośrednich przełożonych. Każdy pluton miał swojego bezpośredniego dowódcę, który sprawował bezpośrednią pieczę nad swoją 30 osobową grupą. Gdy oficer wyczytał imię i nazwisko naszego dowódcy plutonu, a przed szereg wyszła pani od maszynki do włosów i taboretu to powiedziałem do siebie cztery słowa: „JA pie#@&le GOLARZ FILIP” !! Jak myślicie? Było wesoło przez pierwszy miesiąc „Zamczyska”? W następnym odcinku opowiem Wam o tym.
PS. Niechaj GOLARZ FILIP stanie się kryptonimem dla krzyczącej fryzjerki. Będzie z nią związanych kilka ciekawych wątków: śmiesznych i srogich.