Kraj
Witam wszystkich serdecznie w NASZEJ pożarniczej serii. W ostatnim odcinku omówiłem Wam pierwszy dzień w SGSP tuż przed wyjazdem na „unitarkę” do PBL Zamczysko Nowe. Przez dbałość o koloryt naszej kandydackiej opowieści przedstawiłem Wam również bohatera negatywnego. Smerfy miały swojego Gargamela, Gumisie księcia Ightorn’a, zaś Shrek Lorda Farquuad’a. Czarnym charakterem Zgrupowania Kandydackiego K-2005 był owiana złą sławą Golarz Filip, czyli golibroda, a może nawet lepiej; „golibrodka”; czyli pani podchorąży z 1 go roku „magisterki” (przyp. studenci, którzy zostali na studia dzienne 2-go stopnia, byli naszymi „funkcyjnymi”). Na potrzeby opowieści nadałem kryptonim operacyjny w poprzednim odcinku.
Zanim rozwinę się literacko w temacie, chciałbym nadmienić, iż to o czym piszę dotyczy tylko moich przeżyć i wypracowanych przez nie, własnych subiektywnych opinii. Nie twierdzę, iż to co wydarzyło się na przełomie sierpnia i września 2005 roku jest unitarną normą, w sumie to mam nadzieję, iż nie jest!! Tego nie wiem! Jak jest teraz, tego nie wiem, proste i prosto!!
Przechodzimy do rzeczy moi drodzy, cofając się do pierwszego dnia w SGSP, kiedy to stałem się kandydatem do bycia kandydatem na podchorążego, czyli zwyczajowego określenia studenta studiów oficerskich wszelakiego rodzaju. Szybka sentencja pierwszych kilku godzin w „Głównej”. Sorty zostały wydane, głowy przez Golarza ogolone, kompania na 3 plutony podzielona, obiad na szkolnej stołówce zjedzony. Na miejsce zgrupowania kandydackiego zostaliśmy przetransportowani przy pomocy szkolnych autobusów. W drodze do punktu docelowego czułem jeszcze swego rodzaju euforię, radość oraz mentalne podniecenie. Kresem naszej godzinnej podróży była Przeciwpożarowa Baza Leśna Zamczysko Nowe. Po wyjściu z pojazdów zostaliśmy przegrupowani do ustalonych kilka godzin wcześniej plutonów. Nie przypomnę sobie teraz, w którym plutonie zostałem usytuowany, lecz pamiętam bardzo dobrze, że jego dowódcą była Golarz Filip. Chociaż w tym przypadku, bardziej adekwatnym słowem było by ZOMO-komando.
Przepraszam za moje pejoratywne skojarzenia, lecz nic na to nie poradzę, iż ta postać odcisnęła piętno na mojej psychice. Okazało się, iż moja pokaźnie spakowana walizka z rzeczami „cywilnymi” nie będzie mi do niczego potrzebna, gdyż każdy z nas musiał oddać swoje artefakty do depozytu na dwa miesiące. Jedyne co mogliśmy mieć ze sobą to wór marynarski wraz z podstawowym wyposażeniem: ubranie koszarowe, na które mówiliśmy „koszarówki”, buty koszarowe, które określaliśmy mało poprawnie polityczną nazwą „pedałki”. O etymologię tej nazwy nie pytajcie mnie, gdyż nie mam na ten temat zielonego pojęcia. Co jeszcze? Ubranie specjalne, tzw. „Nomex” wraz z butami tzw. „Haixy”, mimo iż były produkowane przez fimę Herkules. Do tego pas skórzany, zatrzaśnik, podpinka, kominiarka, hełm. Dostaliśmy jeszcze mało stylowy dresik oraz klasyczne czarne podkoszulki. Posiłki jedliśmy w menażkach, a płyny do picia wlewaliśmy do manierek. Dostaliśmy specjalne robocze ubranie taktyczne do wykonywania prac gospodarczych. Skromne proste stroje o ciemno niebieskim kolorze, na które mówiliśmy „kim-ir-senki” (od Kim Ir Sena – pierwszego przywódcy Koreańskiej Republiki Demokratycznej). Strój sportowy wraz z butami musieliśmy zabrać we własnym zakresie. Szczoteczka i pasta do zębów na własną rękę. Mydło dostaliśmy od państwa, ale wziąłem także swoje i to w płynie. Wow!! Nasza baza była usytuowana w lesie, więc warunki socjalne nie były najwyższych lotów. To akurat żaden problem, wręcz przeciwnie, mega zajawka, w końcu jesteśmy w lesie!!
Spaliśmy w namiotach około dziesięcio osobowych, każdy miał swoje łóżko polowe, wraz z dwoma kocami i śpiworem w barwach moro. Potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy w tzw. „domku na wzgórzu”. Ciekawostką było rozwiązanie sanitarne wewnątrz. Potrzeby załatwialiśmy nie do klasycznych muszli klozetowych, lecz do tzw. „skoczni narciarskich”, czyli specjalnych urządzeń z dziurą w podłodze z wyprofilowanymi antypoślizgowymi podestami na stopy. Gdzie preferowana była pozycja półprzysiadu z ręką trzymaną na klamce dla lepszej stabilizacji. Obiekt ten miał charakter wręcz strategiczny, gdyż musiał być utrzymywany w nienagannej czystości. W przypadku wszelkich uchybień konsekwencję wyciągała Golarz Filip. Stołówka była usytuowana około 100 metrów od pola namiotowego. Jedzenie na niej było zjadliwe, lecz w programie Magdy Gessler mogłyby nie przejść selekcji. Zajęcia praktyczne odbywaliśmy w hangarze, praktyka na terenie bazy, zajęcia sportowe na boisku lub w lesie. Co chodzi o sport, to się trochę zawiodłem, gdyż aktywność nie była częsta: WF raz w tygodniu plus codzienne zaprawy poranne. Tak wygląda krótka charakterystyka tamtego terenu. Jak wyglądał codzienność na „Zamczysku”? Opiszę to na podstawie planu dni:
6:00 – pobudka.
6:00 – 6:05 – przygotowanie do zaprawy porannej, czyli „chwila momentu” na szybką przebierkę oraz partyzanckie oddanie moczu w krzakach, w celu lepszego samopoczucia podczas biegu.
6:05 – 6:20 – zaprawa poranna prowadzona zazwyczaj przez najsprawniejszego kocura wśród funkcyjnych, który miał za zadanie dopalić nam do pieca. Rzeczonym biegaczem ze względów eugenicznych nie był rzecz jasna Filip, który to miał inne „talenty”.
6:20 – 6:45 – toaleta poranna pod presją czasu.
6:45 – 7:20 – śniadanie.
7:00 – 7:10 – zmiana służb wewnętrznych u Oficera Dyżurnego Zgrupowania. Kandydaci pełnili służby takie jak: podoficer i dyżurny kompanii, wartownik, centralista w punkcie alarmowym PBL, pomocnik kuchni.
7:25 – 7:30 – przygotowanie do apelu.
7:30 – 7:45 – apel poranny, na którym min. Golarz dokonywał swojej ulubionej czynności, czyli sprawdzenia stanu ogolenia kandydatów. W dalszej części będzie ciekawa anegdotka związana ze mną i Filipescu.
7:45 – 8:00 – przygotowanie do zajęć.
8:00 – 13:25 – zajęcia programowe teoretyczne i praktyczne.
13:25 – 13:30 – przygotowania do obiadu.
13:30 – 14:30 – obiad, na który chodziliśmy w 3 podgrupach, każda miała na to około 20 minut. Na większość posiłków niestety wchodziłem jako ostatni w kolejce, ze względu na nieustanne karcenie mojej osoby przez naszego kapo. Skutkowało to tym, iż na zjedzenie posiłku miałem około pięciu minut, czyli błyskawiczne jedzenie bez zbędnego przeżuwania cząstek. W wyniku czego po 2 miesiącach przybrałem 10 kg zbędnego tłuszczu!! Dzięki Golarzu za zrobienie mnie grubasem i zmotywowanie do pracy nad własna sylwetką! Zaszczepiłaś mi zajawkę do sportu sylwetkowego, dzięki czemu straty nadrobiłem z olbrzymią nawiązką. Szkoda, że tylko mi to weszło w krew, ludzko ubolewam…
14:30 – 17:55 – ewentualna dalsza część zajęć programowych oraz czas wolny dla kandydatów, który nie był tak na prawdę czasem wolnym. Wykonywaliśmy wtedy różnego rodzaju prace porządkowe, gospodarcze i socjalne. Gdy zrobiliśmy wszystko co trzeba, wymyślano nam nieustannie nowe zadania takie jak: pielenie wśród betonowych płytek , malowanie krawężników, oraz hit sezonu, który zapadł mi w pamięć, czyli wyrywanie chwastów z lasu, tak żeby nam się nie nudziło.
18:00 – 18:35 – kolacja.
18:35 – 21:15 – czas wolny dla kandydatów, prace porządkowe, zajęcia kulturalno – wychowacze:)
21:20 – 21:30 – apel wieczorny.
21:30 – 21:55 – toaleta wieczorna.
21:55 – 22:00 – przygotowanie do ciszy nocnej.
22:00 – 6:00. – cisza nocna.
Omówiłem Wam plan dnia obowiązujący od poniedziałku do piątku. Sobotni plan nie różnił się za wiele, poza tym, iż zamiast zaprawy było trzepanie kocy w parach w ilości dwóch sztuk na kandydata. Niedziela luźniejsza, bez zajęć programowych i pobudką o godzinie 7:00. Był to także jedyny dzień w tygodniu przeznaczony na odwiedziny bliskich. Moja kochana rodzinka odwiedziła mnie dwa razy!! Mamo, Tato, Babciu i Oksanko moja kochana jedyna siostro dziękuj Wam za to!
Tyle na dzisiaj moi drodzy! W następnym odcinku opisze Wam najciekwasze historie, które mnie spotkały na Zamczysku. Nie zabraknie również Golarza Filipa, który pojawi się po raz kolejny…
Poprzedni odcinek – przejdź.