Siemanko!
Witam w naszej pożarniczej serii. Za nami prolog oraz akt pierwszy, w którym opowiedziałem o swojej historii delikatnie okraszonej pożarnictwem z czasów dziecięcych i przedszkolnych. Teraz czas na podstawówkę i szkołę średnią. Motywem przewodnim dzisiejszego odcinka będzie aktywność fizyczność, bo jak dobrze wszystkim wiadomo „SPORT TO ZDROWIE” !
Zdaję sobie sprawę, iż nie możecie doczekać się pożarniczych perełek w moich opowiastkach. Na wszystko przyjdzie czas, lecz póki co musicie uzbroić się w cierpliwość i czekać na finał. Jestem jednym z Was i zależy mi na tym, abyście poznali cały kontekst mojej pożarniczej ścieżki, wyciągając wszystko co dobre, motywujące i pomocne w osiągnięciu swojego wymarzonego celu. Domniemam, iż znaczna część z Was marzy przede wszystkim o jednym! Wiadomo, żeby ziścić przewodnie hasło ogólnopolskiego projektu „ZOSTAŃ STRAŻAKIEM”.
Nie sprzedam Wam gotowej recepty na sukces oraz nie napiszę uniwersalnego planu treningowego, który przygotuje każdego z Was do naboru. Nie mam magicznej różdżki! Dobrze wiadomo, iż recepta i plan jest kwestią indywidualną, zależną od jednostki. Tego nie jestem w stanie ogarnąć, nawet jakbym bardzo chciał. Ale jestem w stanie przekazać Wam wartości uniwersalne, które pomogą każdemu. Siła woli, upartość przysłowiowego osła, dyscyplina, samozaparcie i takie tam…
Dobry strażak to sprawny strażak, tak więc czas start i zaczynamy. Nie zaskoczy Was informacja, iż od najmłodszych lat cechowała mnie nadpobudliwość, którą wyładowywałem w najzdrowszy możliwy sposób, czyli poprzez aktywność fizyczną. Chronologicznie: pełzanie, czołganie, człapanie, bieganie, jazda na rowerku trzy, cztero i dwukołowym jako ostatnim poziomie przedszkolnego doświadczenia. Mając siedem lat przeszedłem nabór w Szkole Podstawowej nr 18 im. Janusza Kusocińskiego w Kaliszu i dostałem się do klasy sportowej o profilu siatkarskim. Niestety kariera siatkarza nie była mi pisana, a jedyne mecze, w których brałem udział odbywały się podczas międzyklasowego turnieju w zbijanego. W czwartej klasie zostałem przeniesiony na profil ogólny, dzięki czemu mogłem się skupić na jakże mało lubianej wtedy przeze mnie nauce. To się udało bo przez całą podstawówkę na świadectwie widoczny był „czerwony pasek”. Mamusiu dziękuje za zdyscyplinowanie tak ciężkiego przypadku wychowawczego jak ja! Gdy by nie Ty, to wolę nie myśleć! Pamiętajcie zatem – kochajcie swoje mamusie, bo nie znacie dnia i godziny kiedy zdacie sobie sprawę ile dla Was dobrego zrobiły! Tyle rodzicielskiego wtrącenia i lecimy dalej!
Pamiętam piłkarski mundial z roku 1994 w USA. Finał Brazylia Włochy pamiętam do dziś, mimo iż miałem wtedy 9 lat. Gwiazdą „makaroniarzy” był wtedy mój idol Roberto Baggio, grający w ataku z charakterystyczną kitką z tyłu głowy. Canarinhos wygrali Puchar Świata dopiero w rzutach karnych. Boski Roberto w ostatnim podejściu wykonał strzał, którym mógł strącić gołębia z dachu stadionu i marzenia o tytule legły w gruzach. Głowa małego Dawidka przekierowała dziecięce marzenia na najbardziej popularny sport w Europie i Ameryce Południowej. Zapuściłem blond kiteczkę i wstąpiłem do klubu piłkarskiego Calisia Kalisz. Na jakiej pozycji marzyło mi się granie? Wiadomka! Jak u większości: ATAK!! Jednak z treningu na trening okazywało się, iż szpica nie jest mi najwyraźniej pisana, bo trener przesuwał mnie w kierunku obrony. W końcu wylądowałem w ekipie bramkarzy i pocieszałem się tym, iż będę niczym duński goalkeaper Peter Schmaichel. Po około pół roku na jednym z treningów trener zawołał mnie do swojej kanciapy na słowo. Szedłem do niego strasznie zdenerwowany, nie wiedząc czego mogę się spodziewać. Zapukałem, wszedłem do środka i zestresowany stałem na baczność, czekając na kolej wydarzeń. Kiedy usłyszałem pytanie trenera, strasznie mi ulżyło, gdyż zadał mi jedno zasadnicze pytanie, które brzmiało mniej więcej: „Synku powiedz mi jak u Ciebie z nauką, dobrze się uczysz?”. Na moich ustach pojawił się uśmiech, gdyż doszło do mnie, iż po raz pierwszy będę mógł zabłysnąć wobec kaliskiego Sensei. Jak już wcześniej wspominałem, średnia na moich świadectwach nie schodziła poniżej 5.0, więc ucieszony odpowiedziałem na zadane pytanie: „bardzo dobrze trenerze, co roku mam czerwony pasek na świadectwie”. Trener skwitował krótko i zwięźle: „to Ty się chłopcze lepiej nauką zajmij!”. Rozumiecie to?! Jakiego szoku musiałem doznać, jak szybko i diametralnie zmieniła się sytuacja. Z uśmiechu do tłumionych łez w przeciągu jednej sekundy. No i musiałem zabrać swoje zabawki i wrócić do domu z piłkarskiej piaskownicy. To wydarzenie podcięło mi skrzydła i obrzydziło wszelką możliwą aktywność fizyczną, tym bardziej tą, która odbywa się w grupach.
Chcąc odreagować od sportu wyczynowego znalazłem swoje miejsce w Klubie Szachowym zlokalizowanym w mojej podstawówce. Gra w szachy to trening mózgu, który wykształca szare komórki i uczy strategicznego myślenia. Bardzo miło wspominam moje roczne członkostwo w tym zgromadzeniu. Pamiętam, iż formą rozgrzewki przed treningiem właściwym było rozwiązywanie zadań logicznych i matematycznych z wyższych klas. Opiekunem grupy był matematyk, więc chcąc nie chcąc rozwijałem swoje umiejętności w jego dziedzinie, które przełożyły się później na łatwość rozwiązywanie problemów z dziedziny nauk ścisłych. Nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy jakie przyniesie to konsekwencje w przyszłości, chociażby podczas egzaminów wstępnych do SGSP. Opiekun miał twarde lecz skuteczne metody wychowawczo treningowe. Chcesz grać? Musisz dać coś od siebie i pokazać, że Ci zależy. Rozwiążesz zadania, to dostaniesz szachownicę i figury. Piękne w swojej prostocie i skuteczne. Po 10 miesiącach przygotowań, zostałem wydelegowany jako reprezentant podstawówki na mistrzostwa powiatu kaliskiego młodzików w szachach. Jadąc na turniej byłem bardzo podekscytowany, przed oczami miałem plakat mistrza Garriego Kasparowa, który był niepisanym patronem naszej organizacji. Baggio nie wyszedł, może będzie ze mnie Kasparow. Zawody odbywały się systemem pucharowym i pech chciał, iż w pierwszej rundzie wylosowałem Mistrza Polski. Domyślacie się pewnie, jak szeroki uśmiech wywołało to na mojej twarzy. Gdy podszedłem do pojedynku, byłem tak zestresowany, że nie mogłem przestać myśleć o niczym innym, niż o tytule Mistrza Polski mojego oponenta. Cały się trząsłem, pot lał się strumieniami po czole. Na szczęście moje męki szybko się skończyły, gdyż przeciwnik zafundował mi szachowy nokout! Istne KO przy pomocy królowej po 10 minutach nierównej walki. Totalna masakra, która po raz drugi podcięła mi skrzydła na sportowej płaszczyźnie. Na szczęście rozgrywki odbywały się na samym początku wakacji, więc psychiczna rekonwalescencja była ułatwiona czasem wolnym od szkoły i wspaniałą pogodą. Nauka z tego jest taka – że nie należy kierować się żądzą sukcesu! Do znudzenia powtarzam – praca, konsekwencja i samodyscyplina.
Gała nie, szachy nie? Co teraz? Za co zabrać? W ruch poszły gry komputerowe na mojej antycznej Amidze 1200, ze szczególnym uwzględnieniem mordobicia pt. Mortal Kombat. Istna ikona i żywa legenda w tej dziedzinie. Gra odniosła taki sukces komercyjny, że na jej podstawie nagrano film o tym samym tytule. Produkcja ta wywołała na mnie takie wrażanie, jak „Wejście Smoka” z Bruce’em Lee na wielu moich ówczesnych rówieśników. Postanowiłem zostać karateką. Chciałem być niczym Johnny Cage zadający uderzenia w pełnym szpagacie. Taki cios „cwancyk” – każdy bohater miał swój indywidualny. Wyznaczyłem sobie cel – zrobić rozkrok turecki, czyli tzw. „sznur”. Jestem upartym dziadem i jak sobie coś założę, to jadę do oporu, póki zadania nie wykonam. Tak też było i tym razem. Streching i rozciąganie zaowocowało tym, iż w mniej niż pół roku nauczyłem się szpagatu. Było mało, jak to w życiu! Postanowiłem iść o krok dalej! Zapisałem się do kaliskiego klubu Jiu Jitsu Japońskiego. Wspaniały sport rozwijający ogólną sprawność fizyczną, wzmacniający hart ducha i uczący walki ze samym sobą, a jak dobrze wiecie to właśnie głowa, a nie ciało jest najważniejsze. Treningi, które odbywały się dwa razy w tygodniu wywarły bardzo znaczący wpływ na moją osobę!! Po wspomnianych wyżej porażkach, byłem zablokowany na wszelkiego rodzaju aktywność fizyczną związaną ze współzawodnictwem. Po roku treningów, blokada zeszła jak ręką odjął. Zacząłem wychodzić na dwór i bratać się z ziomeczkami na boisku szkolnym. Złapałem wtedy bakcyla na wcześniej mały znany mi sport jakim jest koszykówka. Mecze ligi NBA transmitowane na kanałach telewizji państwowej wraz z cyklicznymi programami NBA ACTION nakręcały mnie do tego stopnia, iż całe dnie spędzałem na boisku szkolnym wspólnie z kolegami. Bywało tak, iż poranek rozpoczynałem od kosza, po południu jechałem rowerem na jiu jiutsu, a wieczorem dobijaliśmy jeszcze meczykiem w piłkę nożną. Wszystko dzięki przełamaniu własnych lęków i słabości wygenerowanych kilka lat wcześniej.
W 2000 roku poszedłem do technikum budowlanego i ukierunkowałem się sportowo tylko i wyłącznie na koszykówkę. Trenowałem w drużynie ligowej UKS 7 Kalisz oraz w reprezentacji mojej szkoły średniej. Wielkich sukcesów nie odniosłem, gdyż na większości meczów grzałem przysłowiową ławę. Kariera zawodowego sportowca nie była mi pisana jak widać. Wiadomo, iż każdy by chciał być numerem 1, lecz nie każdemu jest to pisane. Dopuściłem tą myśl do siebie i z każdym rokiem podchodziłem do tematu co raz mniej ambicjonalnie. Czerpałem przyjemność z aktywności fizycznej, po prostu! Z każdym dniem bardziej na MANIACZKU, lecz z coraz mniejszą spiną. Tak po mojemu jak lubię!!
Jak widzicie zawodowym sportowcem nie jestem, pucharów i medali nie posiadam. Lecz w swoim życiu wygrałem swoje własne mistrzostwa sportowe. Podszedłem do egzaminów sprawnościowych w Szkole Głównej Służby Pożarniczej i zakończyłem je na 33 miejscu wśród czterocyfrowej liczby kandydatów. To był mój własny i indywidualny Puchar Zdobywców Pucharów w kategorii życie. Gdyby nie zamiłowanie do ruchu od najmłodszych lat, nie byłbym tu gdzie jestem! SPORT TO ZDROWIE przede wszystkim!! Pamiętajcie!
Czytaj również: Zostań strażakiem – Początek rozwoju