Każdy człowiek ma pasję. Złapał bakcyla i teraz pielęgnuje pewną twórczość powstającą z jego rąk na mocy pewnej inspiracji. Dla jednych jest to sklejanie modeli, dla innych zbieranie znaczków. Ratowniczy paparazzi trzyma zaś na półce aparat i w razie potrzeby – używa go przy każdej możliwej okazji. Fotografują pożary, wypadki, uroczystości. Często jeżdżą po jednostkach i remizach w poszukiwaniu godnego sfotografowania podziału bojowego.
KIM SĄ?
Bywa różnie. W momencie w którym pojawił się boom na fotografię ratowniczą w Polsce – w większości zajmowali się nią niepełnoletni miłośnicy, często członkowie lokalnych Młodzieżowych Drużyn Pożarniczych. Nie brakowało jednak doświadczonych strażaków, a także dorosłych przedstawicieli środowiska fotograficznego, chcącego dopiero wejść w świat św. Floriana. Podobnie jak z pochodzeniem twórców – tak samo różnie było z ich powodem wejścia. Jedni zainspirowani działalnością dziennikarzy chcieli się stać nimi samymi. Inni szukali inspiracji – nowego miejsca w fotografii artystycznej. Jeszcze kolejni chcieli dorównać kolegom… a część w ogóle nie pamięta – od kiedy i po co wstąpiła. Grunt, że trwają nadal.
JAK I CZYM?
Zaczniemy się powtarzać, jednak nie da się inaczej. Sprzęt używany przez takich fotografów jest – no właśnie, różny! Nie da się ukryć że dominują amatorskie lustrzanki z zestawowymi obiektywami (KIT). Znaczący procent używa sprzętu półprofesjonalnego lub profesjonalnego. Nie brakuje zatem trzy, dwu lub jednocyfrowych modeli lustrzanek topowych producentów z ostrymi i jasnymi „słoikami”. Taki sprzęt spoczywając na półce lub w plecaku czeka na alarm. Tak jak w przypadku ochotników – fotografowie czekają w gotowości na zdarzenie. Kiedy takowe ma miejsce – natychmiast porywają sprzęt i jadą na miejsce. Skąd wiedzą – gdzie i jak? Czekają na informacje od dobrych i życzliwych znajomych albo prowadzą nasłuch. W ten sposób zdobywają dokładny adres i rozeznanie w sytuacji. Bywa i tak, że fotograf jako uprawniony członek OSP ma aparat w wozie i jadąc na akcję ma możliwość w czasie wolnym od działań coś popstrykać. Znaczna część tej społeczności musi radzić sobie we własnym zakresie, docierając na miejsce jako zwyczajny świadek lub dziennikarz – i w ten oto sposób możemy płynnie przejść do wytknięcia największych bolączek związanych z tą profesją.
SZKODLIWOŚĆ FOTOGRAFA RATOWNICZEGO
Właśnie – negatywnych cech twórców jest kilka. Nade wszystko to krzątanie się w czasie akcji. Wiadomo, kiedy służby podejmują działania – liczy się każda sekunda. Ratownicy lubią mieć klarowną sytuację i zabezpieczone miejsce zdarzenia. Jeśli nie mają – muszą liczyć się z gapiami w obszarze ich działań oraz dynamicznym ludzikiem z aparatem, który w momencie biegu strażaka nagle wyskakuje przed niego i pstryka fotkę. Idzie się zdenerwować, nie? Tak samo jest z wozem bojowym. Strażacy sprawiają linię lub wyciągają ciężką hydraulikę, chcą iść i co? „Moment, już go focę i uciekam!”. Sytuacje o których mowa dotyczą głównie funkcjonariuszy PSP, ale i u ochotników taki ambitny twórca może sobie narobić nieprzyjemności. Kwestia przeszkadzania w działaniach to raz. Dwa to forma przedstawiania swoich prac. Nie ma ludzi idealnych i w sytuacjach stresogennych, nagłych zdarza się coś zrobić źle lub z czymś pójść na skróty. Jeśli fotograf nastrzela foty strażakom z możliwością weryfikacji wizerunku, na których to przykładowo widać górę od Nomexu a dół od koszarówek – fota taka może trafić do dowództwa, które będzie musiało wyciągnąć konsekwencje. Inna sprawa to wyprowadzanie wozów przed garaże – i znowu mowa tu głównie o Państwowej Straży Pożarnej. Zjawisko wyjątkowo często występujące na Śląsku. Zmęczony po akcji lub szkoleniach funkcjonariusz musi wyjść i wyprowadzić wozy, bo fotograf poprosił. Za dwa tygodnie przychodzi kolejny tylko po to by zrobić to co poprzednik i uwiecznić ten sam podział bojowy. Najczęściej 21 czy 25 „by fejm się zgadzał – fotograf był w JRG”. Takie sytuacje męczą. Oczywiście odwiedza się jednostki do tej pory nieznane lub trudne do znalezienia na świeżych fotografiach z aktualnym lub ciekawym podziałem bojowym – jednak jest różnica między jedną rzeczową wizytą, a systematycznym męczeniem strażaków.
Rzecz nieco odbiegająca od powyższych, ale jednak bardzo rzutująca na całość środowiska to nieprofesjonalne zachowanie młodych adeptów fotografii ratowniczej. Wychodzenie z propozycjami „a dodasz mnie na fejsie?” czy pytanie „a lubisz moje fotki?” do kilka-kilkanaście lat starszego obcego często człowieka jest jednak nietaktowne. Wchodzenie w potyczki słowne w portalach społecznościowych i publiczne swobodne używanie mało kwiecistego (lub wulgarnego) języka w odniesieniu do różnych sytuacji „służbowych” również nie jest mile odbierane. Brak wyobraźni i poszanowania innych ludzi wpływa negatywnie na opinię całej reszty społeczeństwa.
Jeśli mowa o sferze internetowej – współpraca z mediami i portalami również potrafi wyjść słabo. Gdzieś pokazać swoje dzieła się chce (chyba że ktoś jak sam twierdzi – robi zdjęcia dla siebie, to wtedy jego sprawa). Co jednak w sytuacji, w której autor prowadzi regularny szturm swoich prac na skrzynkę odbiorczą portalu, a potem składa publiczne pretensje, że portal opublikował tylko część zamiast całości nadesłanego materiału? Z takimi ludźmi wówczas nie chce się pracować. Wiemy z doświadczenia…
Kwestie artystyczne są indywidualne i choć można je poruszać w kwestiach negatywnych – to jednak te są weryfikowane przez obserwatorów i fanów danego autora – o ile takowych posiada. Jedynie wyżej wspomniane „robię zdjęcia dla siebie” działa momentami na innych fotografów jak płachta na byka. Hasło to bowiem najczęściej pada w przestrzeni publicznej, w której fotografia została umieszczona celem pochwalenia się udanym według fotografa zdjęciem. Kiedy społeczność zwraca uwagę na błędy – niczym veto wysuwana jest defensywa „robię zdjęcia dla siebie i nic wam do tego”. No nie – jeśli robisz zdjęcia dla siebie to nie zajmuj nimi czasu innych ludzi!
POZYTYWY FOTOGRAFA RATOWNICZEGO
Nie bójmy się tego powiedzieć – gdyby nie oni – wiele kronik, materiałów producentów sprzętu oraz pamięć o szczegóły ważne dla społeczności strażackiej by nie istniała. Działalność medialna jednostek OSP czy materiały portali tematycznych funkcjonuje właśnie dzięki staraniom lokalnych twórców! Dobrze, zgoda – ostatnio wraz z rozwojem portali społecznościowych pałęczkę przejmują druhowie z telefonami. Tyle że albo taka forma dokumentu nadaje się do przedstawienia na zasadzie „tu byliśmy” albo jeśli jest odrobinę ambitniejsza – najczęściej jest inspirowana działaniem bardziej profesjonalnie pracujących kolegów. Jeśli chodzi o wyjściowe prace – nie ma się czego wstydzić. Na tle świata Polska wypada całkiem pozytywnie. Śledząc międzynarodowe społeczności nie jest łatwo trafić na amatorską aktywność w podobnym wymiarze (wliczając w to jakość prac, przedstawiane spektrum czy regularność i skrupulatność działania). Często podobnej jakości do naszych polskich fotografii używa się w reklamach wozów bojowych w zagranicznych firmach – przykładem są południowi sąsiedzi. Mało tego – prace naszych kolegów wygrywają lub dostają szansę na walkę o nagrodę w konkursach dla profesjonalistów – jak choćby w akcjach organizowanych przez National Geographic. Polscy producenci pojazdów specjalnych również opierają swoje zaplecze medialne w znacznym procencie o działania amatorskich pasjonatów. Organizowane cyklicznie konkursy fotograficzne pozwalające uzupełnić zasób materiałów promocyjnych , kalendarzy, biuletynów, folderów itp. Osobna kwestia, która stała się ostatnio rozpopularyzowana to sesje fotograficzne podziału bojowego OSP w terenie. Fotografowie mają szansę podziałać poza placem OSP, a sama jednostka zdobywa dla swoich potrzeb fotografie dobrej jakości za bezcen (lub w większości przypadków za darmo).
CO SIĘ DZIEJE Z ICH FOTOGRAFIAMI?
Po zakończonych działaniach trafiają na dysk, a dalej po odpowiedniej według siebie obróbce – do internetu. To w zasadzie jedyne miejsce, gdzie można tak szybko i tak łatwo się pochwalić swoją twórczością. Filarem działania fotografów jest Facebook. To tam publikowane są po grupach lub stronach tematycznych ich foty. Znaczny procent ma także swoje własne projekty i strony typu „Pueblo112”, „Kanzas998” lub „Zygmunt Iksiński – Fotografia Ratownicza” (nazwy oczywiście fikcyjne – chyba że niechcący któraś strona istnieje, wówczas rozliczymy się wkrótce z autorem za przypadkową reklamę wink/).
Innymi ważnymi miejscami są galerie ratownicze. Te mają pewną przewagę nad portalami społecznościowymi – szczególnie za sprawą pewniejszej ochrony praw autorskich. Mają one także zbudowaną renomę na podstawie zdjęć kilkunastu-kilkudziesięciu autorów. Najwięcej zdjęć umieszcza się w takich galeriach jak Czerwonesamochody.com, Ratownictwo112.com.pl czy Ratownicza.net. Regulamin takich galerii nie pozwala na obejścia i stanowczo broni praw autorskich twórcy. Jedyną w zasadzie wadą jest brak kontroli nad odbiorcami (jeśli dla kogoś ważny jest kontakt z widzem lub liczenie fanów).
Kolejny ważny dla amatora element to portale tematyczne – m. in. taki jak nasz. Mając więcej obserwatorów od prywatnych projektów mogą przyczynić się do zainteresowania swoich czytelników postacią lub projektem autora, którego fotką dysponują. Tym samym również nadają atrakcyjność lub pęd swoim publikacjom. Działanie skuteczne dla obu stron wychodzące z równą korzyścią dla obu stron.
Ostatnim popularnym źródłem sławy są same zainteresowane jednostki – najczęściej OSP, choć i media „państwówki” lubią prosić o materiały wybranych przez siebie twórców. Nawiązanie więc współpracy z którąś komendą wydaje się być dla wielu punktem honoru. Wszak co może bardziej cieszyć niż uwaga i podziw ludzi, których samemu się podziwia?
CO DRAŻNI FOTOGRAFÓW?
Wisienka na torcie tej długiej publikacji. Napisaliśmy się już o negatywach samych amatorów, ale i oni sami mają powody do frustracji. Największym jest niefrasobliwość widzów. W Polsce jest powszechny brak poszanowania dla jakiegokolwiek twórcy. Łatwiej pobrać MP3 z internetu i nazywać się fanem któregoś zespołu niż pójść do salonu i kupić jego płytę. Podobnie jest z fotografami ratowniczymi. Plagą na Facebooku jest pobieranie zdjęć i publikowanie ich „od siebie” w grupach, na swoich stronach i projektach po to by zgarnąć dla siebie kilka lajków. W ten sposób zainteresowanie omija samego twórcę. Krótko przed pisaniem tej publikacji – miała miejsce sytuacja na jednej z facebookowych grup, w której została bezprawnie użyta twórczość naszego redaktora – Kamila Czereby. Zdumiewające, choć nie będące jednostkowym przypadkiem było stawianie pokrzywdzonego (Kamila) oraz broniącego go kolegi za prowokatorów, podczas gdy w komentarzach miało miejsce upominanie się o swoje prawa.
Z fotografią ratowniczą to nie jest tak, że od czapy autor sobie podskoczy przed blok, strzeli fotkę, zgra i jest ona warta tyle co miejsce na dysku które zajmuje. Na miejsce działań trzeba dojechać i dalej wrócić. Jeśli działania się przeciągają – trzeba się spożywczo zaopatrzyć. Samo strzelanie fot również nie jest darmowe. Przeciętna żywotność migawki aparatu to 100 tyś zdjęć. Na przykładzie fotografa Matalbina można przedstawić statystykę:
- Przeciętny pożar – 300 zdjęć
- Przeciętna sesja wozu bojowego – 200 zdjęć
- Uroczystości – do 500 zdjęć
- Wynik roczny w 2015r. – ponad 40 tyś zdjęć
- Żywotność migawki aparatu Canon 40D – 100 tyś zdjęć.
- Koszt wymiany migawki w/w modelu – 500-800zł (zależnie od serwisu)
- Roczny koszt konserwacji (czyszczenie, pielęgnacja) – 100-200zł
Jak widzicie – roczny koszt działania przy samym aparacie waha się w okolicach 500zł. A co z obiektywami? Akcesoriami? Chęcią rozwoju przez inwestycje w sprzęt i oprogramowanie? Nie mówiąc o kosztach utrzymania komputera czy kosztach wymienionych wyżej materiałów i czynników. Ponadto każdy pracuje na dobranym dla siebie – różnym sprzęcie. Koszta jego eksploatacji też mogą się wahać. Przedział finansowy Matalbina jest nieco niższy od średniego z uwagi na wiek sprzętu (ex. body Matalbina wyprodukowano w 2008r.) Przedstawiony problem jest trudny do wyobrażenia dla małoletnich widzów, którzy utrzymywani przez rodziców nie martwią się nawet o konsekwencje prawne swoich działań – tym bardziej więc i o poniesione przez twórców straty.
Nawet gdyby ominąć pieniądze – mimo wszystko jest to kradzież. Kradzież czyichś starań, czyjejś pracy. To tak jakby uczeń podstawówki nakładem swoich sił i pieniędzy skleił ciekawy model samolotu i postawił go na parapecie, z którego następnie zabrałby go obce dziecko chwalące się wszystkim wokół „patrzcie jaki mam samolot!”. Przez takie działania można dostać szału, szczególnie że ochrona praw autorskich na Facebooku jest mizerna. Interpretacja regulaminu dla wielu jest na tyle twórcza, że uznają punkt przedstawiający prawo do udostępniania twórczości za furtkę do zuchwałych kradzieży. Takich zachowań dopuszczają się nie tylko prywatne osoby, ale także tematyczne projekty i portale.
Co jeszcze? Oporność początkujących kolegów po fachu. Dla pewnego grona twórców – fotografia ratownicza to pasja warta pielęgnowania, dostrzegana i pozytywnie opiniowana przez uznawane podmioty. Uznanie jednak słabnie gdy w sferze publicznej dochodzi do szamotanin i potyczek słownych – najczęściej rozbijających się o chęć pomocy w poprawie działań początkującego fotografa. Kiedy ten się nie zgadza – wychodzi niepotrzebna awantura – często na oczach druhów i strażaków. Podobne działania nie są potrzebne i najczęściej wynikają z zarozumiałości jednej ze stron.
Mimo wszystko – to piękna pasja, której celem jest ukazanie pasji innych ludzi. Czasem nie warto bulwersować się na miejscu akcji o to, że stoi ktoś z aparatem i pstryka zdjęcia. Można wyjść przecież z uśmiechem z sytuacji i poprosić fotografa o przesłanie fotek lub namiary na stronę publikacji. Potem ciekawiej się chwali przed znajomymi uśmiechniętą fotką w żywiole z dumą mówiąc „patrz jak mnie uchwycili!”. Oczywiście – nie wszystkim należy się odpowiednie traktowanie, a miejsce akcji to nie wybieg dla modeli. Tam bezwzględne pierwszeństwo mają ratownicy i człowiekowi z aparatem nie powinno nawet przychodzić na myśl, że może być inaczej. Szanujmy się wzajemnie!