Za nami pilotażowy odcinek, który – mam nadzieję – podobał Wam się na tyle, że przyciągnął Was po raz drugi przed ekrany waszych mini i mega komputerów z dostępem do Internetu. Tak więc dzisiaj opowieści ciąg dalszy.
Pamiętajcie, iż o sile człowieka nie świadczą warunki początkowe z jakich zaczyna swoją drogę, lecz postęp jaki osiąga przy dążeniu do założonego celu. Początki są często łatwe, bo towarzyszy im emocjonalne napięcie i zaangażowanie. Sztuką jest przetrwać pierwszy entuzjazm, ale i czyhające na nas kryzysy związane ze znużeniem i poczuciem braku efektów. Jak w życiu! Chodzi zatem o konsekwencję, o każdy dzień walki, o każdy krok prowadzący nas do celu. Tę myśl niezwykle trafnie wyraził niedawno znany raper radomski KęKę w genialnym kawałku „Nigdy ponad stan”: „Do celu w swoim tempie idę człap, człap, człap. Powoli, konsekwentnie, tak buduję swój świat. I mi się nie śpieszy, bo mnie cieszy co mam. Nigdy ponad stan”. Oto sens naszej codziennej walki o bycie lepszym człowiekiem i coraz lepszym adeptem strażackiego warsztatu!
Pamiętajcie, iż największą wartością i potęgą człowieka jest jego umysł. W naszej głowie toczy się ciągła walka i od naszego stanu umysłu zależą nasze klęski i sukcesy! A zatem idąc na bój o bycie strażakiem musimy mieć uporządkowany stan umysłu – zgodnie z zasadą, że stresy, lęki, depresje i problemy są przeszkodami (do pokonania) w osiąganiu założonych celów. Uwierzcie, wiem coś o tym…
Wielu z Was ma kontakt z pożarnictwem praktycznie od samego początku swojego istnienia, bo wywodzi się z rodzin strażackich. Myślę sobie czasem, że począwszy od fazy embrionalnej w brzuchach Waszych najukochańszych mamuś, kiedy to dźwięk syreny z pobliskiej remizy OSP dochodził do Was z zewnątrz. Tata zrywając się w nocy, zdeterminowany chęcią niesienia pomocy bliźniemu nie był osamotniony. Ubierając się czym prędzej, miał przy boku największe wsparcie! Kobietę – wierną towarzyszkę życie, która na prędce szykowała buty, czapkę i kurtkę przy okazji wkładając do kieszeni kanapkę. Po szczęśliwym powrocie ojca, Wasze mamy otrzymywały jakby kolejne nowe życie – wrócił, jest, cieszymy się! Czy to ma wpływ na wybory niektórych z Was – nie wiem, ale w całej swojej długiej służbie często słyszałem świadectwa kompanów o straży będącej jakby częścią ich dzieciństwa, dorastania, życia. Nie powiem, trochę im zazdrościłem.
Moja rodzina nie ma tradycji strażackich. We wczesnym dzieciństwie moja wiedza pożarnicza zawierała się w słownej onomatopei „ijo, ijo” w takt syreny strażackiej. Fascynacja pojawiła się później! Jak wielu z Was przeżyłem olśnienie kiedy po raz pierwszy zobaczyłem akcesoria i samochody straży pożarnej. Sikawka, wąż, woda, pompka, wóz, mundur, kilof, samochód, ciężarówka i przyczepa… To wszystko stało się „moje” dopiero w SGSP. Miałem wówczas 19 lat. Wszystkiego musiałem się nauczyć. Pamiętam jak pierwszy raz na unitarce usłyszałem określenie „prądownica wodna”, które kojarzyło mi się z jakąś formą młynu dającą energię elektryczną.
Woda i ogień fascynują ludzkość od zawsze. Mnie także. Od dzieciństwa. Zacznijmy od monotlenku diwodoru (H2O). Użyłem tej nazwy nie dla lansu, lecz dlatego, że przypomniała mi się jedna historia z Łodzi. Podczas spaceru na jednym z łódzkich blokowisk zauważyłem tabliczkę zlokalizowaną na trawniku, na której widniało ostrzeżenie o „okresowym opryskiwaniu trawnika monotlenkiem diwodoru”. O co chodziło!? Była to po prostu taktyka walki administracji osiedla z z psimi ekskrementami. Tlenek, wodór, mono oraz di, brzmi szalenie groźnie, więc właściciele w trosce o pieski przestraszyli się ataku biologicznego. Podziałało? Myślę, iż do pierwszego nalotu.
Pamiętam, że od najmłodszych lat interesowała mnie praktyczna hydromechanika. Zaczęło się od nabierania w usta wody, kompotu oraz innych płynów i wyrzucania ich pod zmiennym ciśnieniem. Dzięki różnemu ułożeniu warg, wytwarzałem prądy wody; od zwartego, przez rozproszony, po kroplisty, niczym strażak obsługujący prądownicę typu Turbo Jet. Wodę lałem na wszystko co mogłem, fascynując się zostawianą przezeń mokrą plamą. Największą fascynację osiągałem jednak w okresie zimowym, gdy to na śniegu można było tworzyć jeszcze bardziej skomplikowane wzory o ciekawszej fakturze używając nie tylko wody czy lemoniady nabieranej w usta. Ciekawość oraz kreatywność dziecka nie zna granic, tym bardziej gdy egzaltacja hydromechanicznej fascynacji sięgała zenitu. Kiedy do tego doszło? Gdy w moje dziecięce ręce dostały się strzykawki o różnej objętości i powierzchni tłoków. Uzbierałem pokaźny arsenał: od skromnej katiuszy, pojemności 2 ml po istny strzykawkowy Wunderwaffe mieszczący 20 ml dowolnej cieczy.
Lanie wodą po różnego rodzaju powierzchniach w końcu zaczęła mi się nudzić, dlatego zacząłem szukać kolejnych inspiracji. Jedną z nich, która okazała się najbardziej znacząca w mojej późniejszej pożarniczej karierze znalazłem na wsi, u moich dziadków ze strony taty. Był to piec kuchenny starej generacji opalany drewnem. Odkryłem wtedy swoją fascynację do symulowania gaszenia pożarów wewnętrznych. Zestaw do zabawy nie był drogi i skomplikowany. Wystarczyło zebrać w jedno miejsce następujące artefakty: kubek z wodą, strzykawka (ewentualnie jama ustna), materiał palny, czyli drewno i gazety oraz bodziec inicjujący zapłon w postaci zapałek lub zapalniczki. I się zaczęło dziecięco – pożarnicze la vida loca!! Pełna nieświadomka…
Ale w końcu trzeba było w jakiś sposób położyć ten kamień węgielny pod moją przyszłą edukację pożarniczą w Szkole Głównej Służby Pożarniczej. Tak wyglądały trudne, szczeniackie początki poszukiwania mojej ścieżki strażackiej.
Czytaj również: ZOSTAŃ STRAŻAKIEM – PROLOG