Warszawa
St.kpt. Michał Rosa na co dzień pełni funkcję oficera operacyjnego PSP miasta stołecznego Warszawa. Misja Turcja była jego trzecią misją zagraniczną, a o tym, czy różniła się czymś od poprzednich i jak wyglądała ona od “środka” przeczytacie poniżej!
Miałeś okazję pojechać, brać udział w działaniach w Turcji. Jak udało Ci się znaleźć miejsce w polskiej grupie poszukiwawczo ratowniczej?
Michał Rosa [MR]: Tak, to prawda, brałem udział w działaniach Polskiej Grupy HUSAR w Turcji. Jestem związany z warszawską SGPR od ponad 17 lat, gdzie przez ten czas wspólnie z wieloma kolegami, których nie było podczas tej misji, tworzyliśmy tę grupę. Głównie dzięki ówczesnemu dowódcy warszawskiej grupy brygadierowi Wiesławowi Drosiowi osiągnęliśmy to, co obecnie widać. Zbieraliśmy doświadczenie zarówno w działaniach poszukiwawczo-ratowniczych jak i w ćwiczeniach, poligonach, wymianach międzynarodowych, certyfikacji oraz recertyfikacji w ramach HUSAR Poland. Sam przez wiele lat byłem nie tylko ratownikiem, ale również przewodnikiem psa, z którym brałem udział w wielu akcjach i ćwiczeniach zarówno w kraju jak i za granicą.
Jak wiesz, pół roku temu zmieniłem stanowisko w ramach KM PSP m.st. Warszawy, przeszedłem z JRG do Wydziału Operacyjnego KM, natomiast nadal wchodzę w skład SGPR Warszawa-9 i stad moja obecność podczas tej misji.
Jak wyglądało twoje pakowanie się na wyjazd? Czy musiałeś dużo zabrać sprzętu osobistego ze sobą?
MR: Moje pakowanie wyglądało tak, że wziąłem paszport w kieszeń i pojechałem do JRG, gdzie w szafie czekała spakowana torba. Każdy z ratowników jest przygotowany na ewentualność wyjazdu i każdy z nas jest spakowany zgodnie z normatywem wyposażenia ratownika SGPR.
Czy był to pierwszy taki Twój wyjazd na misję zagraniczną?
MR: To był mój trzeci wyjazd. Pierwszy w 2010 roku po trzęsieniu ziemi w Haiti, następnie w 2015 roku trzęsienie ziemi w Nepalu i tegoroczny wyjazd do Turcji. W pierwszych dwóch misjach towarzyszył mi czarny labrador „Maron”, którego już niestety nie ma z nami.
Jakie były Twoje wrażenie po wylądowaniu w Turcji? Czego się spodziewałeś, a co zobaczyłeś?
MR: Doświadczanie dwóch poprzednich misji, dawało mi pewne wyobrażenie o tym, co możemy zastać na miejscu, czego możemy się spodziewać i na co musimy się przygotować. Obrazy zniszczeń, jakie docierały do nas z mediów, pokazywały ogromną skalę, ale i skłaniały do refleksji, że będzie co robić. Chyba najważniejszym czynnikiem w takich zdarzeniach jest czas. Do Turcji zorganizowaliśmy się momentalnie, a za przygotowanie tak szybkiego wylotu należą się słowa uznania.
Jakie były Twoje zadania w grupie?
MR: Podczas tego wyjazdu pełniłem funkcje ratownika, ale to dość ogólne pojęcie, bo dzięki zdobytemu wcześniej doświadczeniu oraz dzięki temu, że sam byłem przewodnikiem psa, wspierałem równiez działania techniczne, organizacyjne, operacyjne, ale również służyłem wsparciem przewodnikom.
Zbieg zdarzeń spowodował, że zostaliście w miejscowości Besni. Czy ogrom zniszczeń Cię zaskoczył?
MR: Tak to prawda, nasz docelowy punkt koncentracji był zupełnie w innej miejscowości. Natomiast podczas przejazdu zostaliśmy zatrzymani przez miejscową ludność. Na początku wydawało się, że są oni bardzo agresywni w stosunku do nas. Jednak to ich zachowanie było spowodowane desperacją i bezradnością. Nie można się im dziwić, że posuwają się do siłowego zatrzymania grup ratowniczych, gdy widzą, że cała pomoc międzynarodowa kierowana jest do dużych miast, a w ich okolicy nie ma absolutnie nikogo. A oni wiedzą i słyszą swoich sąsiadów, swoje rodziny, które są uwięzione pod gruzami. Musieli tak się zachować, żeby dać szanse przeżycia mieszkańcom Besni. Po dwóch godzinach rozmów, w porozumieniu z centrum koordynacji podjęta została decyzja, że nasz grupa zostaje w Besni i że tutaj będziemy prowadzić działania ratownicze.
Jak wyglądała praca na gruzowisku? Było trudno się po nim porusza? Występowały jakieś utrudnienia?
MR: To było zupełnie inne doświadczanie niż poprzednie nasze działania w Haiti czy w Nepalu. Tam spotykaliśmy się z mniejszą zabudową, dużymi gruzowiskami. W Turcji zostały zniszczone w bardzo dużej części wysokie budynki wielorodzinne, 6-10 piętrowe bloki mieszkalne. Było to inne wyzwanie. Nawet nie sama lokalizacja osób żywych była najtrudniejszym elementem naszych działań, a konkretne wskazanie miejsca w budynku, w którym znajduje się osoba poszkodowana. Kilka pięter poskładanych jedno na drugim, żelbetowe konstrukcje, stropy, ściany, podciągi wymagały kilkunastogodzinnych prac, aby dostać się do kolejnych pomieszczeń w głąb budynku. Psy wykonywały morderczą pracę, jeżdżąc z rekonesansem z jednego budynku na drugi, przeszukując kolejne gruzowiska. Pies doskonale wskaże obecność żywej osoby, jednak oznacza on miejsce, z którego najmocniej wydobywa się zapach. A nie jest to jednoznaczne, z tym, że w tym miejscu ten człowiek się znajduje, silny zmieniający się wiatr, trudne warunki atmosferyczne, układ przestrzenny konstrukcji zniszczonych budynków powodował, że wiedzieliśmy, że w środku jest ktoś żywy, ale jak już wcześniej wspomniałem, największą trudnością było zlokalizowanie konkretnej przestrzeni, konkretnego piętra, konkretnego pokoju, do którego musimy dotrzeć.
Czy bezpośrednio też wydobywałeś jakąś osobę z gruzowiska?
MR: Tak. Razem z kolegami z naszego podzespołu wykonywaliśmy przebicia do pomieszczeń, w których znajdowała się czteroosobowa rodzina, a w kolejnych dniach pracowaliśmy wspólnie przy wykonaniu dostępu i wydobyciu dwunastej osoby, to ekstremalnie trudne zadanie, gdzie musieliśmy wykuć wejście, zrobić tunel, ustabilizować strop i ponownie wykonać przebitkę w stropie piętro wyżej. Jednocześnie próbowaliśmy dotrzeć do tej osoby trzema drogami, ta operacja trwała ponad 20 godzin. Wszystko to na kilkudziesięciocentymetrowej przestrzeni, gdzie mieścili się najszczuplejsi ratownicy. Było to dla nas niesamowite doznanie i przeżycie dające ogromną satysfakcję.
Wydobyte żywe osoby przekazywaliście służbom tureckim, czy sami udzielaliście im pomocy medycznej?
MR: W miejscach, gdzie pracowaliśmy zawsze czekały karetki, szczególnie w sytuacji, gdy mieliśmy potwierdzenie, że mamy zlokalizowaną żywą osobę, i tylko kwestią czasu było to, kiedy ją wydostaniemy. Miejscowe służby medyczne przejmowały te osoby bezpośrednio po wyciągnięciu z gruzowisk. Natomiast gdyby ich nie było, w naszym zapleczu byli również ratownicy medyczni oraz lekarze. Choć owszem, były sytuacje, w których to nasi ratownicy medyczni musieli wejść do tunelu, wejść w gruzowisko, udzielić najpilniejszej pomocy medycznej, wiedząc, że przygotowanie drogi ewakuacji i samej ewakuacji niejednokrotnie musiało trwać kolejne kilka godzin.
Na jakim sprzęcie najczęściej bazowaliście? Geofony, kamery wziernikowe itp?
MR: Ten rodzaj budownictwa, konstrukcji budynków i stopnia zniszczenia, wymagał od nas użycia absolutnie każdego rodzaju sprzętu, jakim dysponowaliśmy. To kamery wziernikowe, geofony, psy, sprzęt hydrauliczny, drewno do stabilizacji, sprzęt do cięcia. Wszystko, co mieliśmy na swoim wyposażeniu. Chce w tym miejscu też wspomnieć, że nasz sprzęt to nie tylko to, czym pracujemy na gruzowiskach. To również ogromna część zaplecza logistycznego. Wszystko to, nad czym czuwali koledzy z logistyki, to namioty, prysznice, węzeł sanitarny, paliwo, remonty, czyli ogromna praca zapewniająca nam zarówno ciągłość pracy jak i możliwość odpoczynku. I za ich prace serdecznie dziękuje.
Czy mogliście liczyć na jakąkolwiek pomoc ze strony Tureckiej?
MR: Oczywiście tak, Turcy okazali się niezwykle serdecznym i pomocnym społeczeństwem. Mogliśmy liczyć na każde wsparcie, od transportu ciężarówkami, zakupami paliwa do agregatów, obecność wolontariuszy, wojska, policji, tłumaczy czy lokalnej społeczności, która wspierała nas gorącą herbatą czy ciepłą zupą szczególnie podczas zimnych nocnych prac były nieocenionym wsparciem. To niewielkie gesty, ale mające ogromne znaczenie zarówno dla nich jak i dla ratowników.
Misja w Turcji to ogromne doświadczenie ratownicze. Jak będziesz się starał wykorzystać to w codziennej służbie?
MR: Ten wyjazd to kolejne, ale tez zupełnie inne doświadczanie ratownicze, doświadczenie mentalne, organizacyjne. Te działania zweryfikowały dotychczasowe wyobrażenia i doświadczenia w działaniach tego typu. Każdy dzień, każde gruzowisko, każda sytuacja uczyła i udowadniała, że nie tylko sprzęt, ale i własne doświadczenia i wyobraźnia muszą stanowić balans tak, aby emocje i chęć pomocy za wszelką cenę nie przysłoniły zagrożeń i niebezpieczeństwa. Każdy z ratowników musiał wykazać się samodzielnością, kreatywnością, pomysłowością, jak podjąć działania maksymalnie wykorzystując sprzęt, który posiadaliśmy, Trudno w kilku słowach opisać jak to mogę wykorzystać, bo daje to całe spektrum możliwości zarówno podczas akcji jak i organizacji ćwiczeń i doskonalenia zawodowego. Natomiast podsumowując mogę powiedzieć, że wzbogaciło to moje zaplecze świadomości, umiejętności, wyobraźni, ale i odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale i za innych. Każdy z ratowników powrócił z ogromnym bagażem doświadczeń, z których na pewno skorzysta.
Dziękuję MICHAŁ za wywiad!
red. nacz. Waldemar Pruss